O nabożeństwach o uzdrowienie

“Strzeżcie się szkodliwych roślin … Rośliny owe nie są szczepem Ojca. Gdyby były nim w rzeczywistości, pojawiłyby się jako gałązki krzyża” – czytamy u Ignacego Antiocheńskiego. 

Zdaję sobie sprawę, że temat cierpienia jest zbyt głęboki i skomplikowany, żeby porywać się na jego wyjaśnianie, choć różnego rodzaju przemyśleniami nieraz pocieszałam samą siebie w różnych życiowych zawirowaniach. Chciałabym pokrótce przedstawić te moje rozważania, a także wątpliwości co do coraz powszechniejszych nabożeństw o uzdrowienia z punktu widzenia byłego charyzmatyka. Chyba wszyscy zauważamy wzrost liczby rekolekcji, spotkań stadionowych a nawet mszy ze szczególną intencją o masowe uzdrowienia, na których pojawiają się osoby określane jako charyzmatyczne z darem uzdrawiania. Przebieg takich spotkań jest mi znany ze zboru i słyszę na nich podobne wezwania: „są wśród nas osoby chore na … (tu padają różne choroby)”, „dziś Bóg chce uzdrowić osoby z … (i znowu lista problemów)”. Nie chciałabym urazić nikogo w rozpaczy cierpienia, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że na takich nabożeństwach nie chodzi o pokorną modlitwę do Boga, tylko że wkrada się tu jakaś ułuda. Oczywiście, nie w samej modlitwie rzecz, tylko w rodzaju nabożeństwa.

Gałązki krzyża. Jako nastolatka słyszałam w zborze, że nie trzeba już świętować Piątku, ponieważ Pan Jezus zmartwychwstał i nastała Niedziela. Nie musimy wspominać Jego śmierci, bo Krzyż jest już pusty. Bóg chce tylko naszego dobrobytu i szczęścia, zatem cierpienie nie ma żadnej wartości ekspiacyjnej, nie można go ofiarować. Z takim właśnie uzasadnieniem praktykowano w znanych mi grupach modlitwy o uzdrowienia ciała z różnych niedomagań fizycznych, charyzmatyczne uniesienia mające na celu uzdrowienie psychiki, uwolnienie od międzypokoleniowych problemów oraz przyczynienie finansowego błogosławieństwa. Pamiętam modlitwy o uwolnienie mnie od złego ducha skoliozy, choć Bożą interwencję upatruję raczej w tym, że trzeźwo myśląca ciocia zabrała mnie na zupełnie niereligijną rehabilitację. Przypomina mi się też w tym kontekście dyskusja na jednym obozie młodzieżowym, po tym, jak zostałam ugryziona przez kleszcza. Jedna z opiekunek rozsądnie nakazała natychmiastowe skontaktowanie się z miejscową przychodnią. Inne - w oburzeniu na brak wiary tej pierwszej - zaproponowały tylko modlitwę. Do przychodni nie dotarliśmy. Do tej pory się zastanawiam czy trwające potem trzy lata silne bóle głowy nie były skutkiem tak pojętej wiary. Choć bardziej od głowy bolały oskarżenia mamy, że ból jest spowodowany tej wiary brakiem.

Czy Bóg chce naszego cierpienia? Na ogół odpowiadamy, że nie chce, ale nie znamy w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi na takie pytanie. Cierpienie jest wokół nas, bo jest. Z jakiegoś dopustu Bożego, spada na nas, raczej zawsze nieoczekiwanie, bez reguł wiekowych, bez uzasadnienia, pada jak deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Są dzieci, które przechodzą więcej operacji w pierwszym roku życia niż niektórzy szczęśliwcy przez życie całe. Bywają cierpienia fizyczne i duchowe, ułomności nie do ukrycia i dramaty niewidoczne dla oczu. Czasem nie dla każdego zrozumiałe, jak cierpienie osób pogrążonych w depresji, jak to spowodowane brakiem dzieci w moim małżeństwie. Co by było, gdyby cierpienie dotykało tylko sprawiedliwych? Tylko nieliczni nie baliby się być sprawiedliwymi i wierzącymi. A gdyby spadało tylko na niesprawiedliwych? Mielibyśmy większość wierzących koniunkturalnie, udających wiarę w celu zabezpieczenia życiowych potrzeb. Co by było, gdyby cierpienia w ogóle nie było? 

Na co dzień rozróżniamy dwa rodzaje cierpienia: jedno będące wynikiem działań drugiego człowieka i drugie będące wynikiem sił natury: chorób i zjawisk atmosferycznych. Bezpośrednio Bogu przypisujemy te drugie, a w obu rodzajach obwiniamy Go, że nie powstrzymał natury i drugiego człowieka. Na czym to powstrzymanie drugiego miałoby polegać? Na odebraniu człowiekowi wolnej woli? Na ujawnieniu Bożej obecności w świecie? Choć to nie łagodzi naszych wątpliwości, okazuje się, że wolna wola dana człowiekowi ma tak wielką wartość, że nie jest odbierana ludziom za ich złe czyny, nawet gdy to oznacza wyrządzanie cierpienia drugiemu, nawet gdy to oznacza odrzucenie Boga i zabicie Mesjasza (analogicznie piekło jest dowodem, że istnienie ma wielką wartość, tak wielką, że nie jest odbierane nawet za najgorsze czyny). I każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie czy wolałby nie mieć wolnej woli. Uciekamy przed tak postawionym pytaniem, twierdząc, że Bóg powinien interweniować w najbardziej dramatycznych przypadkach. Ale czy na pewno chcielibyśmy odczuwać Bożą obecność i Jego wzrok na sobie dwadzieścia cztery godziny na dobę w każdej sytuacji? Czy chcemy Go widzieć, gdy grzeszymy? Czy przypadkiem nie chcemy Mu dyktować, kiedy ma się ujawniać i kogo monitorować? To może mógłby choć powstrzymać naturę? Nie wiem.

Czy zatem cierpienie jest potrzebne? Mówi się, że cierpienie uszlachetnia szlachetnych, jak podróże kształcą tylko wykształconych. Mistycy zaś twierdzą, że to cierpienie, zmagania, przeciwieństwa, świadomość naszej ograniczoności sprawiają, że szukamy Boga, a w dobrobycie mamy skłonność o Bogu i zbawieniu naszej duszy zapominać. I znowu sami musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, ile razy to właśnie cierpienie własne lub bliskich, nieuchronność śmierci, lek przed przyrodą powodowały, że zwracaliśmy się ku sprawom wiecznym i wartościom nadprzyrodzonym. Czasem pewnie warto pomyśleć o Bogu, jak o lekarzu, który sprawia ból, wysyła na bolesne terapie, amputuje kończyny nie ze złośliwości, ale aby ostatecznie uleczyć duszę.

Oczywiście cierpienia unikamy. Nikt go sobie sam nie zadaje, chyba że właśnie jako element nieprzyjemnego leczenia albo odwrotnie w wyniku psychicznych zaburzeń. I słusznie modlimy się każdego dnia, aby Bóg wybawił nas od powietrza, głodu, nieszczęść i nagłej śmierci, aby ochronił nas od obu rodzajów cierpienia, tych spowodowanych siłą wyższą i tych sprawianych przez drugiego człowieka. 

Skoro widzimy, że przed prawami natury i wolnej woli nie można uciec, czy należy zachęcać ludzi do szukania cudów? Czy powinno się rozbudzać nadzieję na ucieczkę przed krzyżem? Trudno oprzeć się wrażeniu, że w świecie coraz wyraźniej króluje przyjemność i próbuje dostać się do Kościoła. Głoszą już nawet niektórzy katolicy, jakoby święci cierpieli „tylko marginalnie”, bo głównym pragnieniem Boga dla nich na ziemi było pomyślność i zdrowie. Czy jednak aby na pewno? Chrystus cierpiał i prawie wszyscy Jego apostołowie a także prorocy zginęli śmiercią męczeńską, na krwi męczenników wyrosło chrześcijaństwo. Święci umierali w chorobie jak święta Faustyna od miłosierdzia, po wieloletniej niemocy jak Jan Paweł II, w opuszczeniu jak założycielka Żywego Różańca, w dobrowolnej biedzie jak święty Franciszek, w torturach jak błogosławiony ksiądz Popiełuszko czy święty Maksymilian Kolbe. Dwojgu dzieciom z Fatimy zapowiedziana została rychła śmierć. Nie uzdrowił Bóg świętej Bernadetty z Lourdes – żyła trzydzieści pięć lat. Nie uzdrowił świętej Teresy od Dzieciątka Jezus – zmarła na gruźlicę w wieku dwudziestu czterech lat, mówiąc o sobie „jestem kwiatem wiosennym, a Pan ogrodu zrywa go dla swej przyjemności”. Na chorobę Addisona zmarła jako dwudziestosześciolatka święta Elżbieta od Trójcy Przenajświętszej. Bóg pozwolił, by święty ojciec Pio i jemu podobni mieli przez lata bolesne stygmaty, by święta Rita odczuwała kolec korony cierniowej, by dziesiątki lat cierpiał duchowo ksiądz Dolindo czy mistycznie Marta Robin. A Matka Boża w objawieniach płacze. Czy nie wypadałoby powiedzieć, gdzie nasz Pan – tam i my? On swoje ziemskie życie zwieńczył na Krzyżu. I przed naszym zmartwychwstaniem jest wpierw nasza śmierć.

Zostańmy na chwilę przy świętych. Oprócz cierpień fizycznych, znosili też codzienne zmagania duchowe. Kto czytał „Noc jest mi światłem” wie, jakie doświadczenia ciemności opisywała Matka Teresa. Mimo życia pełnego nadprzyrodzonych wydarzeń, duchowego cierpienia „nieustającej nocy” doznawał święty ojciec Pio, wyznając, że „bluźnierstwa nieustająco przeszywają mój umysł ... Czuję, że moja dusza jest przebita w każdym aspekcie mego życia – to mnie zabija”. Święta Tereska, słodka dziewczynka z różami na ręku, które obiecała spuszczać na ziemię po swej śmierci, pisała, że prześladują ją myśli najzagorzalszych ateistów i zasiada przy ich stole, dzieląc z nimi chleb niewiary; na te myśli ciemne nie widziała ratunku, „pocieszając” samą siebie: „Spodziewasz się, że kiedyś wyjdziesz spośród otaczającej cię mgły! Ciesz się na śmierć, która ci nie da tego, czego oczekujesz, ale noc jeszcze głębszą, noc nicości”.

Czy zatem mamy się nie modlić o uwolnienie z duchowych i fizycznych dolegliwości? Nie prosić w modlitwie o uzdrowienia? Apostołowie przecież uzdrawiali. Oczywiście, modlić się powinniśmy o wszystko, jak dzieci, prosić ufnie we wszystkich codziennych problemach, nie zastanawiając się co wypada, a co nie. Modlimy się o bliskich i wolę z ogromną wdzięcznością uznać za cud niż przypadek takie wydarzenie, gdy dziecko znajomej, które z powodu wady serca miało urodzić się w sposób kontrolowany w specjalistycznym szpitalu,  urodziło się ku zdumieniu swoich rodziców i personelu medycznego szybko i drogą naturalną w dzień świętego, o którego wstawiennictwo prosiliśmy. Ale – wracając do pierwszych wieków – pamiętajmy, że z tymi apostolskimi cudami to było tak, że jednego dnia anioł wyciągał apostołów z więzienia, drugiego dnia do więzienia wracali i ginęli na krzyżu, od miecza, w płomieniach. Czy taką cenę chętnie zapłacimy za cuda? Bywało, że cień świętego Piotra uzdrawiał, ale gdy niedomagał Tymoteusz święty Paweł nie modlił się o jego uzdrowienie, tylko dawał mu porady „ze względu na żołądek i częste twe słabości”, a chorego Trofima odesłał do Miletu. Odnośnie do samego siebie w swoich listach radował się „w cierpieniach za was”, twierdząc, że w swoim ciele dopełnia „braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” oraz znosi „to obecne cierpienie, ale za ujmę sobie tego nie poczytuję”.

Bóg rzeczywiście potwierdza cudami początek jakiegoś dzieła, swoją interwencję w doczesność. Nadprzyrodzone wydarzenia obserwujemy przez cały Stary Testament: uzdrowienia, przywrócenie życia, woda ze skały, cudowne posiłki. Cuda towarzyszą Panu Jezusowi w Jego ziemskiej działalności oraz Jego uczniom, zarówno przed, jak i po Pięćdziesiątnicy. Od wieków wspiera Bóg naszą wiarę w realną Obecność Pana Jezusa w Eucharystii poprzez cuda eucharystyczne. Uzdrowienia pojawiają się po każdym objawieniu czy na potwierdzenie świętości danej osoby za jej życia lub po śmierci. Nigdy nie stają się jednak stałym zawieszeniem praw fizyki ani nie stanowią niekonwencjonalnej metody leczenia. Przez sto pięćdziesiąt lat od wydarzeń w Lourdes tylko około siedemdziesięciu uzdrowień zostało potwierdzonych przez kościelne komisje. I do tego stale warto pamiętać, że nie każdy przypadek interwencji nadprzyrodzonej, proroctwa czy egzorcyzmu ma swoje źródło w Bogu. Niektórym prorokom i cudotwórcom Pan Jezus zapowiedział, że ich nie rozpozna i się do nich nie przyzna.


Podsumowując, Bóg czyni cuda, nawet w dzień wolny od pracy. Cudami potwierdzał swoich proroków. Wylaniem cudów potwierdził zmianę Testamentów. Cudami potwierdzał świętość życia swoich wiernych i objawienia. Cudami, płaczącymi obrazami i figurami budzi do pokuty. Czasem przychodzi znienacka jak przez anioła w sadzawce w Betsaidzie. Codziennie we wszystkich Kościołach świata czyni cud największy. Nie neguję cudów. Wiem jednak, jak można uzależnić się od atmosfery cudowności na takich nabożeństwach, dlatego obiecałam Panu Bogu, że nigdy nie poproszę o cud dla siebie, tam, gdzie medycyna zawodzi. Nie chcę kropić z siebie świętej, ale wolę Kościół pielgrzymujący, walczący, pracujący, znoszący przeciwności i udręki ciała razem ze swoim Panem, czekający spokojnie na Jego przyjście. Większym wydaje mi się cud znoszenia niecudownej codzienności i oczekiwania spokojnej śmierci w Bogu. I ufam tym świętym, którzy głoszą, że “im bardziej ktoś kocha Boga, tym mniej to odczuwa”. Pożyteczne rośliny pojawiają się jako gałązki krzyża.

Popularne posty z tego bloga

O Komunii na rękę i nie tylko

Resurrexit!

Przychodzi w nocy