Nie przyszedłem pana nawracać

Kratki konfesjonału. Pytam ojca, co mam zrobić, gdy ktoś bliski oznajmia mi decyzję, nazwijmy to antykoncepcyjną, w sposób wyraźnie sugerujący, że ta decyzja jest mu najzupełniej obojętna moralnie. W odpowiedzi słyszę, że nie warto o tym rozmawiać z niewierzącymi (nic o niewierzących nie mówiłam), że do takiej rozmowy trzeba być dobrze przygotowanym (korciło mnie zapytać, gdzie oferują takie specjalne studia, ale stłumiłam to pragnienie duchem umartwienia), że wystarczy być życzliwym i towarzyszyć (i chyba duch umartwienia gdzieś odleciał, ponieważ pojawiło się niezadane pytanie, czy mam towarzyszyć aż do wiadomego gabinetu). Widząc pobłażliwy uśmiech ojca nad moją pychą, ostatnim wysiłkiem woli powstrzymałam się od zaczepnego wyznania w rodzaju „wrzuciłam śmieci do rzeki” (tak z ciekawości, aby sprawdzić, na co jeszcze w ogóle reagują) i poprosiłam o rozgrzeszenie, wzbudzając w sobie o dziwo! zupełnie szczerą skruchę. I jakże musiałam się namęczyć, żeby jej nie utracić po wyjściu z kościoła…

Co to znaczy „towarzyszyć”? Pojawiło się w obiegu pozornie miłosierne wyrażenie, które wprawia wielu w pewien rodzaj obojętności wobec grzechu. Towarzyszyć… Na potwierdzenie cytuje się fragmenty Ewangelii, jakoby Pan Jezus przesiadywał z celnikami i grzesznicami, nie zwracając im na nic uwagi. W mojej wersji Pisma Świętego natomiast jest wyraźnie napisane, że Jezus przy pierwszym spotkaniu wzbudzał w ludziach skruchę, zobowiązanie do zadośćuczynienia, nawet poczwórnego, porzucenia dotychczasowego życia, przykazywał, aby od danej chwili nie grzeszyć. Tak, pada to niepoprawne teraz wezwanie „nie grzesz”. Pomijam już to, że zwracając się do niektórych Pan Jezus używał określeń uznawanych za obraźliwe, a jak trzeba było, to i stosował przemoc, wyganiając ze świątyni. Jego rówieśnik i krewny, o którym dał Pan Jezus świadectwo, że nie ma człowieka większego od niego, również nie uległ pokusie milczenia, gdy trzeba było publicznie napiętnować grzechy Heroda. Nie wiem, jak w innych tłumaczeniach, ale we wszystkich, które mam w domu jest podane, że nawet stracił za to głowę. Jaka szkoda, że tak późno ludzkość wpadła na pomysł z towarzyszeniem, może by dłużej pożył. 

Zaglądam do książeczki na stronę z uczynkami miłosiernymi wobec duszy. Pierwszy uczynek – grzeszącym… towarzyszyć? W mojej niestety jest – grzeszących upominać. Ale może błąd wydawcy. Wracam do Pisma Świętego. Jeżeli nie upomnisz bezbożnego, ciebie uczynię odpowiedzialnym za jego krew. Dobra, ale to jest Stary Testament. Idźmy znów do Nowego. Gdy brat twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go w cztery oczy, potem w sześć, osiem, we wszystkie oczy Kościoła, a potem niech będzie jak poganin i celnik. Oj, czyżby to oznaczało jakąś surowość? Oczywiście, że nie! Niezawodni jezuici wytłumaczyli mi, że to oznacza, abyśmy „postępowali jak On wobec celników i grzeszników, czyli okazywali maksimum cierpliwości i miłości”. I abym zastanowiła się, co „leży u podłoża mojego upominania (…) chęć upokorzenia innych, pycha, potrzeba dowartościowania siebie?” Moja obawa, że ktoś umrze w grzechu swoim, na skutek jakiegoś wypadku, nagłej choroby czy zawału, niewielu obchodzi. Po co takie czarne scenariusze wymyślać?

Nie przyszedłem pana nawracać, lepiej pisać wiersze, mądre kazania to tylko wymądrzanie, a smutek z powodu grzechu to pragnienie błyszczenia, nie będę się zacietrzewiał, lepsza przecież święta obojętność, a ksiądz, no cóż, lepiej, żeby był jak dziecko. 

Proszę księdza, w ciele mojej rodziny nie ma miejsca bez rany, w kościelnej ławce ich miejsce puste od lat, nikt nie ogląda ich przez kratki konfesjonału, opłatka nie próbowało wielu nawet świątecznego, nie wiedzieliby, kiedy klęknąć na mszy, a niebo powiększyło się o grono aniołków. A ksiądz nam proponuje rozmowę o biedronkach?

Popularne posty z tego bloga

O Komunii na rękę i nie tylko

Resurrexit!

Przychodzi w nocy